Lato 2006 roku. Wtedy jeszcze aparat w dłoni miał więcej kliszy niż megapikseli. Kraków przywitał mnie ciszą, jakiej dziś już trudno tam szukać. Wyszedłem na spacer o świcie — taki był plan. Rynek Główny bez tłumów to trochę jak zobaczyć znaną twarz bez makijażu: bardziej prawdziwą, bardziej swoją. Kościół Mariacki jeszcze zamknięty, hejnał milczący. Szedłem bez planu, za to z ciekawością większą niż plecak. Kazimierz budził się powoli, jak stary kot przeciągający się na słońcu. Z każdym krokiem Kraków opowiadał mi coś innego: o królewskich orszakach, o studentach, co pili tu pierwsze w życiu piwo, o poetach, co zakochiwali się na Plantach szybciej, niż zdążyli napisać pierwszy wers. Wieczorem wróciłem na Rynek. Już zupełnie inny świat — gwar, muzyka, kelnerzy uwijający się przy ogródkach. A ja, z nogami w stanie alarmowym i aparatem pełnym zdjęć, usiadłem gdzieś z boku i patrzyłem. Patrzyłem, jak dzień w Krakowie zamienia się w noc — z tysiącem światełek, śmiechów i rozmów. To był jeden z tych spacerów, po których człowiek czuje się bogatszy. Nie w pieniądze. W coś lepszego.